Pisze dla nas z Kanady
Karol Wronecki
Kolejna zima zbliża się nieuchronnie, po raz siedemdziesiąty czwarty. Ile ich jeszcze zostało – dwie, pięć, zanim przytuli do siebie Zeus, bóg bogów? Lepiej więc popatrzeć w przeszłość, która jest o wiele jaśniejsza niż przyszłość.
Pracowałem od września 1969 roku, gdy zostałem młodszym asystentem u doc. Aleksandra Patrzałka na naszym wrocławskim Wydziale Prawa i Administracji. Uczyłem w Polsce i trochę w Stanach aż wreszcie w lipcu 1981 roku, gdy ludzie pozornie racjonalni grozili „komuchom” napalmem, trzeba było zapakować do naszej Zastavy familię, wcisnąć parę książek pod siedzenie i wyjechać na dwa wakacyjne tygodnie do Norwegii. Tam dwa miesiące później dostałem list od rektora U.W. który pisał „Wzywam Obywatela do powrotu do pracy w terminie nie późniejszym niż 15 listopada”. List zignorowałem i tak zaczęła się druga połowa życia a z nią problemy, które wspólne są wielu emigrantom, gdziekolwiek by się znaleźli.
Rok później byliśmy już w Kanadzie. Miałem 36 lat, żonę, która umiała policzyć po angielsku do dziesięciu, małe dzieci, które nie miały takich umiejętności i niewiele więcej. Przyszłość widziałem ponurą.
Pierwszym płatnym zajęciem było robienie przypisów do książki profesora prawa z RPA, który w Toronto szykował drugie wydanie wielkiej cegły o prawie gospodarczym tego kraju. Nie dość, że zarobiłem nieco ale jeszcze autor, który wracał do Afryki, dał mi na koniec zielony, stary i wielki samochód, dzięki czemu nasz poziom życia znacznie się poprawił. Do tego polecił mnie swojemu znajomemu i tak dwa miesiące po wylądowaniu stałem się nagle analitykiem w Ministerstwie Pracy prowincji Ontario, z trzymiesięcznym kontraktem. Pisałem analizy na temat prawa, o którym nic nie wiedziałem, chodziłem na narady zespołu, gdzie siadałem z tyłu i milczałem, aby nie pokazać mojej ignorancji. Szef tej instytucji wpadał czasami dowiedzieć się jak nam idzie i gdy mu powiedziano o mnie, okazał się bardzo zainteresowany Europą Wschodnią. W wolnym czasie stałem się więc jego wirtualnym przewodnikiem po Polsce, ZSRR czy NRD. Opowiadałem co wiedziałem i nieco… czego nie wiedziałem. Ponieważ był niemieckiego pochodzenia, był zafascynowany tym krajem.
Po paru miesiącach przedstawiłem mu moją długą analizę na temat prawnych konsekwencji zniesienia w Ontario obowiązku emerytalnego - przedłużył mi kontrakt. Dwa lata później ludzie dostali prawo do emerytury bez względu na wiek, jednak nigdy nie dowiedziałem się czy ta moja pisanina miała na to wpływ czy nie?
W kwietniu 1983 roku mój mentor zaprosił mnie po pracy na piwo i powiedział, że jest taki mały sąd od prawa lokalowego i potrzebują tam ludzi. Rozmowa z szefem tego sądu była wieczorem w jego biurze, gdzie dojechałem metrem. Wyszedłem ze stacji a tu lunął deszcz i ostatnie 50 metrów musiałem przebiec w strugach wody. Mimo, iż ociekałem wodą, szef zadał parę pytań, jakoś mnie zaakceptował i na koniec spytał: „Czy możesz zacząć pracę w poniedziałek?” Do domu wróciłem mokry ale szczęśliwy. To były proste i niewinne lata w rządzie ontaryjskim – dzisiaj taka rozmowa kwalifikacyjna przypomina świętą inkwizycję a decyzja musi przechodzić przez samego wiceministra, co trwa miesiącami.
I tak od rocznej nominacji zacząłem moją 34 letnią pracę w sądownictwie administracyjnym Ontario. Skończyłem ją w styczniu 2017 r. Orzekałem przez kilka lat, potem byłem wiceprezesem w dwóch różnych regionach, następnie odpowiadałem za decyzje szczebla apelacyjnego, by z kolei przenieść się do centrali ministerstwa i być prawą ręką wiceministra. Ten ostatni ruch nie był udany z powodu animozji osobistych z szefową. Po sześciomiesięcznej próbie wejścia na salony, gdzie było cicho i kulturalnie, wróciłem tam, gdzie codziennie było wielkie zamieszanie, niezadowoleni klienci i wieczny brak rąk do pracy, czyli do lokalnego oddziału sądu. Postanowiłem więc, że będę najlepszym urzędnikiem w Kanadzie i…. zdałem na zaoczne studia z administracji publicznej. Przez cztery lata jeździłem 500 km tam i z powrotem w weekendy na uniwersytet, aż wreszcie … stałem przed rektorem w todze i śmiesznej czapce po odbiór dyplomu. Cały ten wysiłek dał niewielkie efekty – w niedzielę słuchałem o wzniosłych zasadach działania administracji państwowej, by w poniedziałek walczyć z kulawą praktyką .
Przekleństwem dla nas było zmieniające się prawo. Gdy tylko opozycja wygrała wybory, już deklarowała, że poprzednie regulacje w sprawach mieszkaniowych są skierowane przeciw właścicielom mieszkań (konserwatyści) albo przeciw lokatorom (liberałowie). I tak przeszedłem przez cztery całkowite zmiany naszej ustawy. Przygotowania do takiej nowelizacji zabierały miesiące i wiele wysiłku, wprowadzając ogromne zamieszanie nie tylko wśród naszego personelu, ale także wśród klientów, z których wielu nie mogło sobie pozwolić na fachową poradę prawną.
Wchodziłem o 9.30 rano do sali rozpraw z wielką górą teczek, patrząc na kilkadziesiąt twarzy, które często nigdy w sądzie nie były. Widziałem łzy eksmitowanych, widziałem wkurzonych właścicieli, którzy zaskoczeni dowiadywali się, że złamali prawo. Ileż razy musiałem im tłumaczyć , że prawo obowiązuje bez względu na ich ignorancję! Byłem jednym z najbardziej wydajnych sędziów. Wysłuchiwałem przeciętnie 1000 spraw rocznie i napisałem tyleż wyroków z uzasadnieniem. O ile orzekanie w sądzie regionalnym było dość łatwe, sesje wyjazdowe w małych miasteczkach 200 czy 300 km od regionu to zupełnie inna bajka. Jeśli w dużym mieście nieznajomość prawa była dość częsta, na wsi niestety była regułą. Dodać do tego nerwową jazdę zimą po zalodzonych drogach, rozprawy w prymitywnych salach motelowych i powroty do domu późnym wieczorem - to było co innego.
Jednak, gdy przyszedł koniec, gdy wyniosłem z biura dwa pudełka z moimi decyzjami, gdy przestał dzwonić telefon i gdy nie trzeba było wstawać codziennie o 5.30, zrobiło się pusto i dziwnie. Ale to już inne opowiadanie.
Karol Wronecki
18 grudnia 2020
Copyright © 2014 | Łukasz Parysek & Absolwenci Wydziału Prawa 1969