Zimna i kamienista Islandia
„Wypracowanie”
Karola Wroneckiego
Gdy w kanadyjskich szkołach młodzi wracają we wrześniu do nauki, na pierwszych zajęciach z angielskiego jest żelazny temat wypracowania: co ciekawego robiłeś w czasie wakacji? Nasza domowa młodzież nie cierpiała tego bo by wybić się nad innych, musieli koloryzować.
Choć od września daleko oto moja odpowiedź na podobne pytanie – co ciekawego zrobiłeś w roku 2016? Nie ma żadnej wątpliwości – odbyliśmy razem z Pierwszą Żoną niesamowitą podróż dookoła Islandii.
Znajomi, którzy uwielbiają i odwiedzają ciepłe wyspy, różne Kuby, Dominikany czy Bahamy mówią z pożałowaniem: wy i ta wasza Islandia! Słyszałem to tyle razy, że w końcu znalazłem dla nich odpowiedź – każdy ma taką wyspę na jaką sobie zasłużył. Nam przypadła zimna i kamienista.
Byliśmy w Reykjaviku chyba pięć razy, za każdym razem kilka dni w drodze do lub z Europy bo kiedyś loty przez wyspę były tanie. Poznaliśmy miasto, zrobiliśmy kilka wyjazdów w okolice, podobało nam się bardzo ale zawsze kusiło mnie obejrzenie reszty. W końcu jest to obszar jednej trzeciej Polski więc poza metropolia jaką jest ta 170 tysięczna stolica jest dużo do zobaczenia.
I tak wkrótce po wyprawie do Czorsztyna w miłym towarzystwie z rocznika 1969 zapakowaliśmy kurtki, rękawiczki i szaliki, co było o tyle dziwne, że w domu trapiły nas upały i w czerwcu było już 30 stopni.
Znowu lądujemy na lotnisku w Keflavik. Szósta rano a ono pęka w szwach bo w tym roku odwiedziło „naszą” wyspę 1.7 miliona turystów, czyli pięć razy więcej niż jest tam tubylców. Kurtki zaraz trzeba wyciągnąć z walizek bo na dworze miłe 8 stopni, ostry wiatr i te charakterystyczne siwe, postrzępione chmury.
Na lotnisku jeszcze obowiązkowa formalność – to drogi kraj a ceny wszelkiego alkoholu są naprawdę wysokie. Dlaczego jednak tylko na Islandii można kupić alkohol za poł ceny w sklepie wolnocłowym także przy wjeździe do kraju - nie wiem, ale robią to wszyscy więc i my zaopatrzyliśmy się odpowiednio.
Wrzuciliśmy bagaże i butelki do małej czerwonej Toyoty, która była naszym domem na kółkach przez następne dwanaście dni. Przez ten księżycowy, powulkaniczny krajobraz jaki rozciąga się wokół Reykjaviku ruszyliśmy drogą numer 1, ich dwupasmową obwodnicą, która okrąża wyspę. To jest to co widzą wszyscy po raz pierwszy przylatujący na Islandie – stare, omszale pole lawowe pozostałe po wielkim wybuchu wulkanu sprzed tysięcy lat, bez śladu roślinności. Zamiast do stolicy skręciliśmy w prawo w kierunku gór i wioski o nazwie Vik.
Centrum kraju to dziki i nie nadający się do zamieszkania masyw górski, dlatego południe oraz wschód to czasami tylko wąska wstążka zielonej równiny, która kończy się na zimnym Atlantyku. Po lewej albo szarobury płaskowyż albo biały lodowiec skąd w dół spadają potężne wodospady i krótkie ale dzikie rzeki odchodzące do oceanu. Ta wielka ilość wody – najczystszej na świecie - odpływającej do oceanu powoduje, że po drodze przejeżdża się przez masę wąskich mostów, gdzie nim wjedziesz musisz zdecydować czyja kolej - twoja czy jadących ze strony przeciwnej.
Ciekawostka językowa. Islandzki pochodzi od staro norweskiego ale przez dwanaście wieków niewiele się zmienił. Dziś dba o jego czystość specjalna komisja, która nie pozwala na żadne pożyczki językowe. Turysta więc niech nie szuka tam znanych sobie wyrazów - muzeum to „safnis”, galeria to „listasafn” a policja to „logreglan”. Nie próbuję nawet oddać komplikacji alfabetycznych - islandzki ma trzy znaki na różne odmiany syczącego „s”.
A oto jak potoczył się czerwony samochodzik.
Najpierw do SKOGAR, wioski u stóp wielkiego wodospadu Skoga, gdzie z wysokości 80 metrów spadają miliony litrów wody na minutę. Śpimy w pensjonacie, który prowadzą dwie młode i chude Rumunki, podczas, gdy właścicielka wygrzewa się na stałe w Hiszpanii. Przy śniadaniu rozmowy z niemieckimi turystami z Drezna, którzy zaraz znikają by łazić po górach i lodowcach. Do lodowca my też idziemy – ściana lodu przed nami jest czarna, bo wciąż leży tam popiół z wybuchu pobliskiego wulkanu Eyjafjalla, który w 2010 roku sparaliżował ruch lotniczy przez Atlantyk.
Na jeden dzień płyniemy promem na najbardziej na południe wysunięty skrawek Islandii. Na archipelag wysp wulkanicznych VESTMANNAEYJAR. Tylko największa wyspa - Heimaey, jest zamieszkana. W małym porcie siedzimy w słońcu na tarasie restauracji a nad nami góruje 300 metrowa skalna głowa, na której widać małych, jak mrówki wspinaczy z plecakami. Zajeżdża autobus, dwie matki odbierają swoje dzieci krzycząc na nie po polsku - są z Łomży!
Ciekawostka historyczna. 45 lat temu Heimaey była zagrożona przez wybuch podmorskiego wulkanu i wielka ściana lawy płynęła na stolicę wyspy. Ludzi i zwierzęta ewakuowano na stały ląd a lawę polewano tygodniami wodą morską aż wreszcie zastygła i stanęła na skraju miasta niszcząc tylko kilka domów. Dziś Heimaey jest śliczny, pełen dobrze utrzymanych białych domków w kwiatach i 4.000 widocznie zadowolonych ludzi – w tym 80 Polaków pracujących głownie przy rybach.
Żegnamy się z Rumunkami i przez VIK – które słynie z czarnych plaż, o które rozbijają się wielkie fale oceanu, czasami zabierając nierozsądnych turystów – jedziemy na wschód kraju do HOFN. Po drodze wioska o nazwie, która oddaje trudność ich języka – KIRKUBAEJARKLAUSTUR. Z lewej strony przez kilometry ciągnie się wielki, biały masyw lodowca, największego w Europie, bo w końcu ta wyspa należy do starego kontynentu. W szkołach uczono nas, że nazywa się on Vatnajokull, ale ponieważ „jokull” to lodowiec więc Vatna wystarczy.
Po prawej całe pola granatowego łubinu i pastwiska na których pasą się dwa symbole kraju – setki półdzikich kucy oraz tysiące owiec. Gdzieniegdzie krzaki albo kępki drzew ale nie ma czegoś co można by określić mianem lasu.
HOFN to mały i senny port skąd już tylko 500 km do Wysp Owczych, ale nawet tam w sklepie natykamy się na rodaków oraz ogłoszenie o wycieczce do Krakowa na jakiś katolicki zlot. Właścicielka pensjonatu, wiotka blondynka, radzi aby pójść do restauracji, która słynie z lokalnego przysmaku – langusty. Żona jest za morskim daniem, ja natomiast wolę porcję baraniny, która wcale owcą nie pachnie.
Nocą, która tam w lecie ma znaczenie symboliczne, bo słońce nigdy nie zachodzi, z szumem zajeżdżają, pięcioma wielkimi samochodami terenowymi, spóźnieni goście – Chińczycy. Prowadzi ich młoda Chinka, która wydaje się doskonale mówić po islandzku by potem wydawać krótkie i głośne komendy po chińsku a tłumek wykonuje jej polecenia.
Rano nie mogę spać i o szóstej idę na spacer po miasteczku. W porcie stoi ładny, stary drewniany jacht z norweską flagą. Od starego kraju przez morze, Islandczyków dzieli ledwo 1.000 km ale dwanaście wieków temu podróż Wikingów była okropna i niebezpieczna, trwała tygodniami. Dzisiaj jacht potrzebuje dwóch, trzech dni.
Trafiam na miejski basen, pod dachem ale bez ścian bo woda w tych basenach jest brana z odwiertów podziemnych i jest ciepła cały rok. Mimo wczesnej pory pływa już grupa dorosłych i małych dzieci. Pływanie to tutaj poważna sprawa - ręce fruwają wolno i systematycznie i nikt z nikim nie rozmawia.
Anglicy spotykają się w pubach, Polacy w galeriach handlowych a Islandczycy na basenach. Nawet najmniejsza dziura ma ciepły basen, niektóre są skromne inne imponujące. Jest cala basenowa kultura i etykieta. Nasza gospodyni mówi mi, że najprzyjemniej jest pływać gdy w długą zimowa noc szaleje zamieć śnieżna.
Trzeci etap to podróż do EGILSSTADIR. Najpierw droga wije się wzdłuż wybrzeża i przekracza pewnie 50 jednopasmowych mostów. Po lewej ponure, czasami pokryte trawą, granitowe stoki, po prawej porwany skalisty brzeg i od czasu do czasu wyszarpane ze skał gospodarstwo z owcami i krowami. Zatrzymujemy się w małym porcie Breiddalsvik (139 mieszkańców!) na kawę i dobre ciasto zrobione ze „skyr”, islandzkiej specjalności, gęstego jak ser jogurtu. Zaraz potem asfalt przechodzi w szuter i przez następne 30 km jesteśmy jedynym samochodem na drodze, która pnie się coraz wyżej w dzikie i szare góry.
Zaczynam się bać czy nasza Toyota podoła tym wysokościom. Auto jakoś daje sobie rade ale nie wytrzymuje Pierwsza Żona która zamyka oczy, gdy na agrafkach jest okazja spojrzeć w dół na malownicze widoki i krzyczy na mnie, że polecimy w dół. Dziko, pusto i trochę dziwnie. Docieramy w końcu na pokryty we mgle szczyt, wychodzę zrobić pamiątkowe zdjęcie a tam temperatura poniżej zera. Popatrzyłem w niebo i podziękowałem Odynowi, że nas przez te góry przeprowadził.
Stad już długi zjazd szutrem – i to ciągle krajowa obwodnica! – do Egilsstadir. Za jakiś czas pojawia się asfalt, ale co chwila trzeba się zatrzymać, aby przepuścić wolno idące owce, które liżą drogę bo ta w zimie jest polewana mieszanka soli. Pojawiają się także lasy, które są efektem działań rządu przez ostatnie 50 lat.
Pamiętacie polską akcję „tysiąc szkół na tysiąclecie”? Otóż na Islandii na 1200-lecie zasiedlenia kraju parlament uchwalił program powtórnego zalesienia i każde dziecko sadzi swoje drzewko na kolejne urodziny. Właśnie na wschodzie, gdzie mieszka ledwo piętnaście tysięcy ludzi, widać tego efekty.
EGILSSTADIR to nowoczesne miasto z populacją 2.300 osób, ustanowione wolą rządu w połowie ubiegłego wieku jako centrum administracyjne dla terenu wielkości województwa dolnośląskiego. Ładne hotele, kawiarnie, wielki jak wrocławska Hala Stulecia basen publiczny, lotnisko międzynarodowe – wszystko położone nad szeroką rzeką Lagarfljot wpadającą do jeziora o tej samej nazwie w którym, jak mówią starzy ludzie, żyje potwór równie potworny jak ten w jeziorze Ness w Szkocji. Pierwsze wzmianki o jakimś wielkim pływającym zwierzęciu pochodzą sprzed 800 lat. W mżawce pomału objeżdżamy jezioro i nic spod wody nie wygląda. Jest cicho i zielono a my zawiedzeni.
W hotelu jest do dyspozycji komunalna kuchnia więc smażymy sobie kurczaka. Obok nas kilku Słowaków i jakoś się nie kłócimy. Wkrótce jednak słowiańska grupa zostaje eksmitowana przez Chinki – pięć kobiet, które spychają nas poza margines małego pomieszczenia i zaczynają smażyć, siekać, kroić i sosem podlewać aż cały hotel wypełniają zapachy chińskiej restauracji.
Jest ledwo ósma wieczorem, słonce wysoko, więc decydujemy się na krótką wspinaczkę przez kolejne pasmo gór a potem gwałtownie w dół do SEYSIFJORDUR, małego portu, który łączy kraj z Europą. Tu bowiem a nie do Reykjaviku przypływa prom z Danii. Islandzcy Polacy mówią, że ten prom to najtańszy sposób wyjazdu na wakacje samochodem do kraju. W porcie stoi wielki jak gierkowski blok mieszkalny prom o nazwie NORRONA.
Następnego dnia słychać Chińczyków od piątej rano - nie mogę spać tak jak wszyscy. Gdy wyjeżdżają robimy sobie miłe śniadanie i w mżawce ruszamy w drogę do stolicy północy, Akureyri. Jeszcze jedna wspinaczka przez pasmo gór, kolejne puste gołoborza a wśród nich wyrwane spod skał pastwiska dla owiec.
Na parkingu rozmawiamy z parą Holendrów, którzy mimo sześćdziesiątki pedałują przez Islandię. Rowery obciążone torbami, oboje wysmagani wiatrem i deszczem. Śpią w namiocie tam, gdzie zechcą ale chwalą publiczne baseny, gdzie mogą odmoczyć mięśnie i domyć się. Gratuluję im i myślę o Kornelu Kapołce – ten miał by tutaj używanie.
W końcu droga zaczyna schodzić w dół i robi się zielono. Po tych szarych skalistych polach nagle widok surrealistyczny – przed nami na wodzie stoi wielki, biały dziesięciopiętrowy statek-wycieczkowiec. Jesteśmy w AKUREYRI, w drugim mieście Islandii. Miasto niewielkie ale to największe zaskoczenie tej podroży.
Położone przy końcu fiordu, rozłożyło się na stokach schodzących do wody Akureyri. Jak wszędzie, ładna skandynawska architektura na ludzką skalę – stare domy są drewniane a nowe wille czy bloki błyszczą stalą i szkłem. Do koła podbiegunowego ledwo 100 km a tutaj:
cztery muzea, lotnisko międzynarodowe, zawodowa orkiestra symfoniczna,
katedra luterańska, port rybacki, przystań dla wycieczkowców, które przywożą
jednorazowo trzy tysiące turystów, cztery księgarnie, na wzgórzu górującym nad miastem nowiuteńki, biały uniwersytet z trzema wydziałami - także prawa,
no i najdalej na świecie na północ położony ogród botaniczny
I wszystko to w mieście, które ma mniej ludzi niż podwrocławska Oława!
Okazuje się, że jest to dzień, gdy piłkarze Islandii grają z Anglią w ćwierćfinale Mistrzostw Europy. Wieczorem na rynku jest za zimno aby to oglądać na wielkim ekranie, trafiamy więc do restauracji, gdzie razem z tłumem tubylców krzyczymy, gdy Islandczycy strzelają decydującego gola. Szaleństwo nie jest przesadzone – to w końcu są Skandynawowie – ale leje się piwo a na koniec wszyscy wstają i śpiewają hymn narodowy. Choć kościoły puste, tekst chwali boga Jahwe i wspomina o przodkach, którzy zasiedlili wyspę.
Następnego dnia mżawka ustaje i w pensjonacie przy śniadaniu z tarasu podziwiamy widok na przeciwny brzeg fiordu. Chwalę młode lasy rozciągające się przed nami a dziewczyna podająca nam jedzenie mówi „Moja babcia ich nienawidzi bo już nie może stąd zobaczyć czy sąsiad jest w domu czy nie - drzewa zasłaniają”.
Jeszcze tylko wizyta w tym słynnym, sześćdziesięcioletnim ogrodzie botanicznym. Przez lata odwiedziliśmy różne i ważne – we Wrocławiu, w Kew pod Londynem, w Amsterdamie, w Lizbonie, ale tutaj, na krańcu cywilizacji, ten mały ogród jest ważniejszy niż kolosy na południu. Po spacerze wśród starych drzew i pól kwiatów ruszamy w drogę do Reykjavik i za cztery godziny jesteśmy w stolicy – ale to już materiał na inne wypracowanie.
Trzy dni później zadowoleni dojeżdżamy do lotniska Keflavik. Na liczniku 2.830 km. i cały alkohol wypity. Jest początek lipca 2016 roku, temperatura około 10 stopni. Razem z nami oddają swój samochód dwie Amerykanki ubrane w szorty i krótkie rękawki. Pytam dlaczego, a one mówią „My jesteśmy z Florydy i prosto z samolotu musimy jechać do pracy”. A jak się wam podobała Islandia – pytam? One na to – „cool” – czyli w porząsiu.
7 marca 2017
Copyright © 2014 | Łukasz Parysek & Absolwenci Wydziału Prawa 1969