Swoją zimową wyprawę
wspomina Karol Wronecki
Zima robi się coraz bardziej upierdliwa, odśnieżanie trudniejsze, więc co ma robić stary Kanadyjczyk, gdy styczeń doskwiera? Razem z milionem innych jedzie na chwilę na Kubę aby zaznać słońca i zapomnieć o niedogodnościach. Polacy mają Chorwację czy Kretę, my mamy Cuba Libre.
Wyjazdy o tej porze roku na Południe – Floryda, Arizona, Meksyk, Dominikana, Kostaryka – to nic nowego. Wielu zamożniejszych po prostu kupuje tam mieszkania, gdzie przenoszą się na pół roku. Mniej zamożni mieszkają na Florydzie w trailerach, ruchomych domkach ze wszystkimi wygodami, które mogą ustawić w jednym miejscu teraz, by przenieść się do następnego po kilku latach. W naszym języku – a istnieje coś takiego jak Canadian English – nazywa się ich „snowbirds”, czyli „śnieżka” albo „śniegula” według Google, bo uciekają przed śniegiem.
No i jest tych kilka milionów ludzi, którzy wsiadają w samolot i za trzy i pół godziny mają na tydzień lub dwa plaże, ocean i 30 stopni. Wśród koneserów takich wyjazdów Kuba jest uważana za miejsce podrzędne, a niektórzy kręcą nosem na myśl o wyjeździe do „komunizmu”. Jedna znajoma i szlachetna dama - niegdyś z Warszawy - zadeklarowała, że nie po to uciekała z tego „komunizmu” aby teraz tam jechać.
Ja nie mam wyboru, a z „komunizmu” dobre wrażenia, więc pierwszy raz poleciałem tam na początku 2019 roku. Do tego czasu ucieczka przed zimą wydawała mi się niegodna honoru, była czymś co tylko robili ludzie wydelikaceni. Myślałem - mam szuflę, mam ręce, mam zimowe opony, dam sobie radę. Aż przyszło trzech znajomych dżentelmenów i mówią: „Jedź z nami, potrzebujemy do pary człowieka płci męskiej”.
I pojechałem na tę słynną wyspę. Właściwie podobało mi się wszystko – cena, kawa, słabe białe wino, czasami brak prądu – więc, gdy zbliżał się rok 2020 zwołaliśmy naradę czworga, aby pogadać o powtórce.
Po wielkich dyskusjach trzech z nas zgodziło się na wyjazd na tydzień do hotelu na wąskim pasku wysp wzdłuż atlantyckiego wybrzeża Kuby, które nazywają się Cayo – Santa Maria, Coco i Guillermo. Czwarty wyszedł obrażony, bo jego preferencje były inne.
Józef z Myślenic – jak się sam określa - przyjaciel z siłowni, który na Kubę jeździ kilkakrotnie w roku od wielu lat, tylko wzruszył ramionami i powiedział, że wybraliśmy złe miejsce ponieważ w środku wyspy jest kubańska zima i pogoda nieciekawa. My machnęliśmy ręką na jego obiekcje i kupiliśmy bilety.
Jak zwykle w styczniu śnieg spowodował, że nasz samolot wyleciał z Toronto z dużym opóźnieniem. O dziesiątej wieczorem wylądowaliśmy na lotnisku o atrakcyjnej nazwie Jardins del Rey, czyli królewskie ogrody. Jest coś oszałamiającego, gdy lądujesz tam, jesteś w kurtce, która parę godzin temu była niezbędna, a gdy otwierają się drzwi samolotu uderza fala ciepłego powietrza i kurtkę trzeba zdejmować.
Do autobusów, które przylatujących rozwoziły do różnych hoteli – a naliczyłem ich piętnaście – oprócz walizek ludzie ładowali duże i długie worki albo pudla z rowerami. O ile było jasne co w tych pudłach, zawartość worków była zagadkowa.
Odprawa w recepcji przeszła błyskawicznie, dostaliśmy pokoje ale za chwile zgromadziliśmy się w barze by popijać to co tam najsłynniejsze – koktajle z rumu. Nie jest to napój dla każdego, ma dość charakterystyczny, jakby papierowy posmak, jednak o pierwszej w nocy nie można było wybrzydzać.
Jesteśmy na południu - rzecz, powodująca pewien zamęt w głowie, to fakt, iż mimo stycznia rano wystarczy na siebie wrzucić szorty, koszulkę i sandały by wyjść z domu - prosto i szybko. Dookoła palmy, ładne dwupiętrowe budynki w pastelowych kolorach, dobrze utrzymana zieleń w zasadzie rosnąca na piasku i od siódmej rano ogrodnicy którzy ją pieszczą. Bardzo to mile i takie inne od zimowych poranków w Toronto.
Kurort nie był przepełniony – może jedna trzecia pokoi wydawała się pusta. Przeważali Kanadyjczycy, specjalnie ci z Quebecu, gdzie zimy są legendarne. Było nieco Argentyńczyków no i spora grupa rodaków z Warszawy i okolic. Przylecieli na dwa tygodnie, lot trwał aż dwanaście godzin a w programie mieli też trzydniowy pobyt w Hawanie.
Groteskowe było przysłuchiwanie się głośnym rozmowom rodaków, którym wydawało się, że znajdują się na bezludnej wyspie. Te nawoływania, gdy w bufecie pojawiły się krewetki, to pańskie traktowanie kelnerek czy innej obsługi. Dla kogoś kto języka Mickiewicza nauczył się w dobrej, socjalistycznej szkole, najbardziej rażąca jest postępująca infantylizacja polszczyzny. Nie dość, że ciągle słyszało się „piwko”’, „winko” czy „masełko”, ale gdy jeden wielki i wygolony czterdziestolatek mówił do drugiego „Pawełku”, gdzie jest „Andrzejek” nóż w kieszeni się sam otwierał, by zacytować pewnego mechanika samochodowego z Wrocławia.
Od pierwszego dnia było jasne, że Józek z Myślenic wiedział co mówi – kubańska zima oznacza silny wiatr, który duje od Atlantyku i powoduje, że pobyt na pustej plaży nie należy do najprzyjemniejszych a wszystkie palmy rosną nachylone w tym samym kierunku. Choć budowaliśmy z leżaków grajdoły aby się nieco od wiatru osłonić, piasek właził w oczy i …. gdzie indziej. Można było przenieść się nad basen, gdzie wiatr nie przeszkadzał, ale tam już leżały tłumy pełne piwa i rumu a co chwila Kubańczycy albo przygrywali swoje narodowe przeboje albo jakiś kaowiec prowadził zbiorowe tańce czy śpiewy.
Właśnie na plaży szybko pojąłem co w tych tajemniczych workach przywożą niektórzy – deski surfingowe, na których szusują po wodzie, ciągnięci przez latawce szybujące 20 metrów nad głową. Wiatr jest dla nich atrakcją a nie utrapieniem i okazało się, że Cayo Coco i okolice są dobrze znane wśród amatorów desek, którzy przylatują nawet z Europy, aby przez tydzień lub dwa bezszelestnie ślizgać się po falach.
Widziany z plaży, jest to zresztą bardzo ładny, by nie powiedzieć elegancki, sport. Jednego dnia naliczyłem na niebie ponad trzydzieści tych kolorowych latawców i uczepionych pod nimi surferów. Z bliska jednak było widać, jak trudno jest taką wielką płachtę materiału o rozpiętości nawet 6 metrów opanować i sterować. Start i wygaszenie latawca są niełatwe – któregoś dnia pomogliśmy rozplątywać sznurki latawca jednemu z surferów z Rosji a zmęczony żeglarz powiedział nam, że zabrało mu to sześć godzin!
Choć kraj jest biedny, lokalny personel wydawał się zadowolony ze swojej egzystencji co ich podobno odróżnia od ludzi pracujących w meksykańskich kurortach. Wszyscy żyją z napiwków ale nie są przy tym ani nachalni, ani służalczy ale uśmiechnięci i naturalni. Gołym okiem widać prywatną inicjatywę w formie plażowych restauracji czy wielkiego wyboru turystycznych pamiątek, a jakąś znajomość angielskiego ma prawie każdy pracownik.
No i po siedmiu dniach takiego dolce far niente, słodkiego nieróbstwa, słońca i obfitego jedzenia popijanego hiszpańskim winem, trzeba było szorty i sandały zapakować by wracać do zimowej rzeczywistości. Gdy dojechałem do domu o 3.30 rano żona kazała mi siąść i oznajmiła, że zdechł Henry, nasz osiemnastoletni kot. Szkoda … on mnie ignorował, ja podobnie, ale w końcu był członkiem rodziny przez lata.
Potem zrobiła przerwę … i ze łzami w oczach powiedziała, że nagle zmarła nasza 77 letnia znajoma, Carroll. Cholera, może jednak lepiej nie próbować uciekać przed zimą bo dzieją się wtedy rzeczy niemile?
24 lutego 2020
Copyright © 2014 | Łukasz Parysek & Absolwenci Wydziału Prawa 1969