To były czasy, gdy byłem młody i wysoki.
Lat sześćdziesiąte, kremplinowa kurtka przywieziona z Włoch, buty o wąskich czubkach zwane kalipsiakami i bardzo mętna wizja o tym co chcę w życiu robić.
Karol Wronecki wspomina lata 60-te we Wrocławiu (RG)
Rodzina prywaciarza z ulicy Mierniczej - mechanika samochodowego i gospodyni domowej - z niedzielnymi rosołami, niedzielną mszą i niedzielnymi wyjazdami na grzyby na pokładzie małej półciężarówki DKW. Który dzisiaj młody Polak wie, co to były te dekawki? Jechaliśmy po pustej ulicy Traugutta tym pojazdem, ja z siostrą siedziałem na skrzyni i marzyłem aby mnie zobaczyli koledzy ze szkoły i trochę zazdrościli. Nie było to trudne, w latach 60tych w Polsce było może 30 tysięcy prywatnych samochodów a Leonard Wronecki miał jeden z nich.
Czemu poszedłem na studia po tym jak udało mi się zdać maturę w liceum nr. 4 Żeromskiego? – bo imponowali mi dwaj kuzyni którzy już byli studentami. Czemu prawo a nie na przykład astronomia? – bo na egzaminie wstępnym nie było matematyki. Motywacja więc niezbyt imponująca.
Studiowałem pięć lat, bo musiałem powtarzać pierwszy rok z powodu braków intelektualnych, gdy nie zaliczyłem prawa państwowego. Nie pamiętam już czy potem cierpiałem jak młody Werter, gdy raz jeszcze musiałem przejść przez prawo rzymskie, logikę, łacinę, historię państwa i prawa, itp. ale było mi na pewno łatwiej.
Gdy po latach opowiadałem kanadyjskim prawnikom, że były takie obowiązkowe przedmioty które każdy musiał zaliczyć nie mogli się nadziwić.
A co wbiło mi się w pamięć z lat sześćdziesiątych, co pozostawiło w mózgu ślad? Nic wielkiego, takie tylko drobiazgi czy odpryski. Czytam czasami wspomnienia starych ludzi którzy mimo upływu dziesięcioleci pamiętają fakty, daty, nawet całe dialogi i myślę sobie – zmyślacie, panie i panowie.
Wspomnienie pierwsze to Wrocław – miasto w którym się urodziłem i z którego uciekłem w roku 1981 przez Świnoujście z żoną, dwójką małych dzieci i kilkoma książkami ukrytymi pod siedzeniem samochodu.
Dwadzieścia lat po wojnie to było dziwne miasto – ruiny, dominująca szarość i poczucie tymczasowości. Gdy ojciec chciał wreszcie malować nasze mieszkanie na Mierniczej matka protestowała - “Niemcy i tak przyjdą”.
W tej sytuacji zostać studentem na Prawie to był zdecydowany skok cywilizacyjny – byłem starszy i już jakby nieco niezależny no i odszedłem trochę od Mierniczej. Wracałem tam co wieczór, do dobrego obiadu, do starannie wyprasowanych ciuchów, do stabilności, ale po cichu zazdrościłem moim nowym kolegom i koleżankom, którzy mieszkali na własnym.
Kilka kroków od Mierniczej był akademik na ulicy Komuny Paryskiej, w którym życie trwało całą dobę, gdzie podział miedzy dniem a nocą nie obowiązywał i gdzie wszystko wydawało się takie ciekawsze, takie swobodne.
Jedną nocą ze Zbyszkiem Prasznicem szliśmy na dworzec na piwo i pod domem studenckim na Komuny mój towarzysz wolał czy raczej wył, wołając w sposób niewybredny Posnowa: Włodek nie wyszedł, więc poszliśmy sami. Prasznic jest już dawno we wspomnieniach a Włodka nie widziałem od ponad 40 lat, co z nim się stało? (cenzura RG)
Ale moja wiara w swobodę i atrakcyjność życia na Komuny zachwiała się nieco, gdy jednego dnia odwiedziłem tam współstudenta i znalazłem go, bladego i zmęczonego, gdy próbował prać w zlewie dywanik który uległ zniszczeniu w trakcie jakiejś pijatyki.
Zapytałem go co się stało a on popatrzył na mnie jak na idiotę i wytłumaczył - “Zarzygali, zarzygali”. Wtedy jakoś bardziej pasował mi zapach brązowej pasty do podłóg, który dominował na Mierniczej. Pamiętacie tę pastę w dużych, metalowych puszkach? Moja matka spędziła pół życia na kolanach polerując stare niemieckie deski.
Za to Dwudziestolatka to był inny kaliber. Rozmach, nowoczesność, no i tyle dziewczyn o których można było marzyć a nie dotknąć. Te portierki, które trzeba było jakoś udobruchać aby cię po godzinach wpuściły do ukochanej. Jedna narzekała, że daleko jej do pracy bo mieszka na „perypetiach” miasta a była inna, dla której wszystko to była „makabria”.
No i moje koleżanki, najczęściej nieodwzajemnione miłości, które od facecika w okularach i kurtce kremplinowej, który dojeżdżał tramwajem, wolały faceta na skuterze Lambretta. Jedna dziewczyna zaszła mi naprawdę za skórę wiec ja rywala śledziłem przez kilka dni. Gdy wreszcie doszło do mnie, że woli skuterowca ode mnie, zrobiłem jedyna rzecz, która mi przyszła do głowy – z zaparkowanego przed akademikiem pojazdu spuściłem z kół powietrze.
Jeśli któraś z pań poznaje siebie w tym incydencie, z góry przepraszam ale bylem młody i głupi ale za to wyższy.
Potem już, na trzecim czy czwartym roku, dostałem pierwsza prace właśnie w tej Dwudziestolatce. Gdy już studentki wyjechały na wakacje, budynek zamieniono w letni hotel studencki. Był może rok 1967, gdy pracowałem tam jako recepcjonista przez całe wakacje. Nie dość, że dostałem za to moje pierwsze samodzielne pieniądze to otarłem się o trochę inny świat.
Przyjeżdżali głośni Włosi których Alfa Romeo kusiła chromem, była ładna Węgierka za którą wodziłem wzrokiem przez kilka dni a której imię i nazwisko pamiętam po tylu latach – Judit Bauer, no i była duża grupa przybyłych na jakąś konferencje głuchoniemych, którzy rozmawiali ze sobą energicznie i w totalnej ciszy.
Jakiś Anglik jadący do Turcji przez Wrocław zostawił mi cos, co było rewelacją – obcinacz do paznokci, taką małą gilotynkę, która zastąpiła wielkie nożyczki jakie używano na Mierniczej. Był Amerykanin, rudy i głośny, który gdy usłyszał że lubię jazz, dał mi biografię Louisa Armstronga. Siedziałem potem w nocy za blatem i dukałem słowo po słowie, nie zwracając uwagi na dziewczyny, które próbowały dostać się na pietra i których miałem nie wpuszczać. Którejś nocy nakrył mnie kierownik hotelu, opierzył i książkę zabrał.
Po oblaniu pierwszego roku nie zapomniałem o nauce, przecież po to człowiek idzie na studia, aby coś nowego się dowiedzieć. Pamiętam przybudówkę – Kosikowkę - do starego budynku Wydziału, gdyż chyba my byliśmy pierwsi którzy korzystali z tych nowych sal. Pamiętam dziekana Kosika, solidnego faceta który często nosił dwie różne skarpetki i który potem zasłużył się alejką czterech rzeźb, którą szło się do głównego budynku.
Pamiętam zajęcia z logiki, historię z prof. Orzechowskim który mówił, że twierdzenia o wyższości Germanów nad Polanami są bzdurne – niemieckie “pflug” pochodzi od słowiańskiego “plug”, a nie odwrotnie. Pamiętam karne z prof. Świdą. Najlepiej pamiętam prof. Chełmońskiego. Nawet jako młody człowiek z Mierniczej widziałem, że to klasa sama w sobie.
No i oczywiście demonstracje w marcu roku 1968, gdy przez jedną noc spałem na pięterku w klubie uniwersyteckim – mniej z przekonania niż z ciekawości. Następnego dnia wyszedłem spokojnie do domu i żadna milicja ani agenci mnie nie molestowali więc nie mogę sobie dopisać kombatanckiej karty jak Romuald Szeremietiew, który był na naszym Wydziale rok przed nami.
Jest rok 2016, za oknem znowu kanadyjska jesień a do tego też jesień życia. Takie wspominki rozgrzewają serce ale dla następnych pokoleń może się przydadzą jeśli je zapiszecie.
Popieram więc Renatę– piszcie. Karol Wronecki
30 października 2016
Copyright © 2014 | Łukasz Parysek & Absolwenci Wydziału Prawa 1969